Kiedy byłam małą, nieświadomą dziewczynką, rodzice postanowili wysłać mnie do klasy pływackiej. Poprzez różne zabawy i ćwiczenia uczyłam się pływać. I choć było to trochę frustrujące, bo część dzieci umiała już przepłynąć chociaż pół basenu, a ja zaczynałam od zera, to z perspektywy czasu oceniam tę decyzję moich rodziców jako jedną z najlepszych, jaką mogli podjąć.
Kiedy po półtora roku udało mi się wreszcie przepłynąć, bez łapania za linę, cały 25 metrowy basen – było to dla mnie ogromne osiągnięcie i wielka radość. Automatycznie przeszłam do grupy „pływających” i do dziś pamiętam, jak dumna byłam z tego. Kolejne tygodnie to już lawinowe postępy – do tego stopnia, że jeszcze przed końcem roku szkolnego prześcigałam na dystansie 25 m żabką wszystkich chłopaków z klasy. Ukoronowaniem pływackich sukcesów były wakacje po skończeniu 3 klasy szkoły podstawowej. Tato zabrał mnie na olimpijski basen. 50 metrów, to było coś! W żartach zaproponował, żebyśmy się ścigali. On, mężczyzna 197 cm wzrostu, płynął kraulem, ja, 10-latka, coś ok 150 cm, żabką. Jakież było moje zdziwienie, kiedy płynąc spokojnie okazało się, że zostawiłam tatę w połowie dystansu! (Chyba nie muszę wspominać, że od tej chwili nie chciał się już ze mną ścigać ;)).
Naturalną konsekwencją tych przygód z pływaniem było zrobienie w wieku nastoletnim uprawnień ratowniczych WOPR. Ćwiczenia na basenie nowego rodzaju skoków – bez zanurzania głowy pod wodę – płynięcie ze stałym obserwowaniem celu czy wreszcie próby obezwładniania topielca i wyciągnięcia go na brzeg – to były ciężkie treningi. Niejeden kolega miał przeze mnie obdarte plecy (szorując nimi po murku gdy próbowałam wyciągnąć go z wody). To wszystko miało mnie przygotować do o wiele cięższej pracy – na otwartych akwenach. Praca ratownika okazała się fantastycznym sposobem spędzania wakacji. Szczęśliwie, nigdy nikogo nie musiałam ratować (pomijając holowanie zepsutego roweru wodnego ze środka jeziora czy zdmuchniętej przez wiatr dziecięcej piłki). Jednak ta praca uświadomiła mi, jak bardzo nie zdajemy sobie sprawy z zagrożeń, jakie niesie woda.
Ostatnio, bardzo dobitnie wszystkie te doświadczenia wróciły do mnie podczas czytania tekstu „Nie wiesz nic o utonięciu swojego dziecka”. Szczerze polecam ten tekst każdemu, nie tylko rodzicom.
Ludzie toną w ciszy. Machanie rękami, pryskanie wodą i krzyk podczas takich dramatycznych chwil można zobaczyć tylko w telewizji. W realnym życiu to naprawdę rzadkość.
Czytając ten tekst, przypomniała mi się jedna scena z mojego „ratowniczego” epizodu. Plaża nad jeziorem. Rodzice siedzą na kocu, w wodzie kąpie się ich, na oko 4-5 letni synek. Pływa z kółkiem. Ale zamiast trzymać je pod pachami, siada na jego obręczy, jak na fotelu. Nagle fala podmywa kółko i chłopiec wpada do wody. Nie ma go. Biegnę pomostem, wskakuję do wody i wyciągam malca, który w tym momencie zaczyna łapać oddech. Rodzice orientują się, co się stało, kiedy wynoszę ich synka z wody. Dziś, jako matka, potrafię sobie wyobrazić, co musieli wtedy czuć… Tyle szczęścia nie miał niestety 8-latek, który wczoraj utonął w Bałtyku.
Poniżej, dla przypomnienia, 10 najważniejszych zasad zachowania się nad wodą:
Jestem ciekawa waszych doświadczeń związanych z letnimi kąpielami. Podzielcie się nimi w komentarzach.