Co mnie skłoniło do takiej fanaberii? Przewyższenie! Otóż wspomniane wcześniej 8 kilometrów było rozciągnięte na trasie, której meta znajdowała się kilometr wyżej niż start... Jeżeli biegaliście po górach, to rozumiecie jak stromy i zabójczy to podbieg, jeżeli zaś jeszcze nie biegaliście (a warto!), to dla punktu odniesienia powiem wam, że na moich treningowych górskich biegach po 32 - 35 kilometrów suma przewyższeń wynosiła 700 - 900 metrów. Tutaj: 1000 metrów i trasa czterokrotnie krótsza. Krótsza, ale niezmiernie wymagająca, gdyż zawodnicy startujący w ósmej edycji biegu znanego pod nazwą PZU Alpin Sport Tatrzański Bieg Pod Górę (będącego przy okazji tegorocznym finałem Montrail Ligi Biegów Górskich) zaczynali w Zakopanem, by po godzinie (najmocniejsi) znaleźć się na szczycie samego... Kasprowego Wierchu.
I właśnie ta wizja mnie przekonała. Zacząć w mieście, skończyć na wysokości bez mała 2000 m. n.p.m - to było coś, czego dotychczas nigdy nie próbowałem, a że jestem mieszkańcem nizin, to perspektywa wbiegu na szczyt taaakiej góry tym bardziej przemawiała do mojej wyobraźni. Nic więc dziwnego, że przyjąłem zaproszenie od PZU i 17 października 2015 dzielnie maszerowałem przez Zakopane ku miejscu zbiórki i startu.
Byłem w o tyle wygodnej sytuacji, że także startujący w biegu Mariusz - dobra dusza, którą poznałem na Facebook’u - dzień wcześniej odebrał mój pakiet startowy (koszulka, chusta, materiały promocyjne, bezalkoholowe (e tam) piwo itp. ), tak że jedyne co mi zostało, to przebrać się z cywilnych ciuchów w startowe, złożyć bagaż i ruszyć do walki. Oczywiście plan zakładał jedno, a życie powiedziało co innego - na miejscu okazało się, że depozyty są ograniczone rozmiarem i mój malutki podróżny plecak (co to jest 30l ?) raczej nie przejdzie przez kontrolę. Malutki, czy nie malutki - nie miałem ochoty biec z nim kilometr w górę - po dłuższej (i niepotrzebnie nerwowej) rozmowie z organizatorami jednak udało mi się przekonać ich, by wzięli bagaż. I jestem za to stokrotnie wdzięczny. Dzięki Panowie!
Pogoda nie rozpieszczała. Niby dość ciepło (w okolicach 10 C) ale mgliście, dżdżyście i ogólnie tak, że człowiek chętniej by się raczył grzańcem i kocem niż wyprawą w góry. No, ale nic to. Twardym trzeba być, nie miękkim, a na grzbiet zawsze można nieco więcej zarzucić, bądź wsadzić kurtkę do plecaka, co akurat sam uczyniłem.
10:00 nadeszła szybko, 5..4..3...2...1... i start! A nie. Pomyłka. Startu nie było, ponieważ właśnie przed naszymi oczami rozegrała się ceremonia oświadczyn. On i Ona przed wspólną drogą na szczyt góry postanowili także, że spróbują wspólnie pobiec przez życie. Ciekawe, jak im się biegło po takim zastrzyku pozytywnych emocji.
10:02 - tym razem faktycznie biegniemy. Najpierw z dużą werwą, co prawda pod górkę, ale nachylenie stoku da się zaakceptować, a wygodna asfaltowa droga kusi by trochę przyśpieszyć i zebrać zapas czasu, na późniejsze trudne chwile. Tu nam ktoś poklaszcze, tam stoi i zdjęcia robi. Deszcz narasta, ciężkie oddechy także przybierają na sile. Niemniej napieramy i po 2000 metrach mijamy Kuźnicę i dolną stację kolejki na Kasprowy. Szlak przestaje być sympatyczny. Asfalt ustąpił miejsca kamiennej kostce, ta kocim łbom, zaś owe przeistoczyły się w górską drogę pokrytą luźnymi kamieniami. Tym samym ukończony trzeci kilometr biegu oznaczał koniec zabawy, czas było zabrać się do ciężkiej pracy.
Wtedy byłem jeszcze dobrej myśli. Pierwsze 3000 metrów pokonałem w 19 minut. Na równinie śmiałbym się z takiego tempa, tutaj było zacne i wróżyło szansę na powalczenia o dobry czas na mecie (tak mi się, naiwnemu, wtedy jeszcze zdawało). Ponieważ trasa miejscami stawała się coraz bardziej stroma, bez wstydu przechodziłem do szybkiego marszu (dobry w tym jestem) i na podejściach mijałem tych, co próbowali truchtać pod górkę. Mgła powoli zostawała za nami, od wysiłku robiło się całkiem ciepło. Byłem dobrej myśli....
Humor popsuł mi się w okolicach szóstego kilometra. Owszem, warunki atmosferyczne nadal trzymały poziom, ale szlak stał się dużo trudniejszy niż dotychczas. Wysypana kamieniami, wiodąca lasem ścieżka, zamieniła się w kamienne schody, wznoszące się zakosami, ku skrytym w chmurach szczytom. Nogi zaczynały ciążyć, oddechu brakowało, fakt, że niespełna tydzień wcześniej startowałem w zawodach górskich na 50 kilometrów, także nie ułatwiał zadania - czułem narastające (zbyt szybko) zmęczenie niezregenerowanych w pełni mięśni. Tempo spadło do 1000 metrów w... 11 minut! Cholera.
Przed startem ustaliłem sobie, że przyzwoity wynik na mecie to 75 minut (czas dający wynik w połowie stawki), mój Garmin podawał, że mam ciągle szansę, by się wdrapać mocno powyżej założeń - w minut 70. Zatem wdrapywałem się. Sapiąc i prychając głównie szedłem, od czasu do czasu podbiegając na fragmentach równego. Skoncentrowany na szlaku od czasu do czasu odrywałem wzrok od ścieżki, by wodzić wzrokiem po unoszących się wokół szarych kłębach chmur. Gdzieś w nich skrywały się Tatry...
Po bolesnych minutach brakujące trzy kilometry zamieniły się w dwa, potem w 1000 metrów. Mety nadal nie było widać, czułem że słabnę i myślałem sobie, że, w sumie, to nic takiego, jak mnie wyprzedzi ten chłopak, czy ta dziewczyna... oni pewnie ważą o 20 kilogramów mniej i są 15 lat młodsi. Ot, siła racjonalizacji zmęczonego biegacza. Wciąż, krok za krokiem, metr za metrem zaliczałem kolejne kamienie. Na tym etapie trasa była znakowana co 100 metrów - nie macie pojęcia, jak długim odcinkiem drogi potrafi być takie sto metrów po godzinie wspinaczki. Równocześnie, sprawdzając czas w Garminie odkryłem, że coś jest nie tak - zegar się zatrzymał! Nadal nie wiem, jak to możliwe (wysokość? wilgotność?), ale mój sprawdzony 310XT przestał naliczać czas, mimo tego że nie był w trybie pauzy. Ponieważ nie wiedziałem, kiedy do tego doszło, nie miałem pojęcia, ile faktycznie jestem na trasie i jaką mam szansę na zmieszczenie się we wcześniej postanowionym limicie. Nie było dobrze.
Na 200 - 300 metrów od mety zacząłem słyszeć coś nade mną. Co prawda nadal nic nie było widać, ale rozbrzmiewające coraz wyraźniej dźwięki finiszu skutecznie motywowały do intensyfikowania wysiłku. Jeszcze 150 metrów, jeszcze 100... co z tego, ze charczysz i nogi palą - ból przecież zaraz minie - napieraj - to ostatnie podejście! 50 metrów! Faktycznie, widzę postawione na mecie flagi i zegar! Jest! Jest? No właśnie, nic nie jest… czas na zegarze organizatorów to 1:18:58 - praktycznie 4 minuty poniżej zamierzonego minimum i... 16 minut więcej niż pokazuje mój Garmin. Ale wtopa.
OK, stało się, co się stało, nie ma co płakać. Na górze harmider i radosny doping. Najchętniej bym sobie usiadł gdzieś w kąciku i zastygł, ale nawet ja wiem, że to pomysł iście idiotyczny i trzeba się ogarnąć. Zatem najpierw po plecak, potem po gorącą wodę z sokiem z malin, a później do kolejki linowej. Czekając na zjazd wciągnąłem ciuchy i przebrałem się w suche rzeczy. Ręce mi się trzęsły, zęby telepały. Nigdy dotychczas nie zmęczyłem się tak bardzo podczas zaledwie godzinnego wysiłku, nawet biegnąc rekordy życiowe na 10K, kończyłem w lepszej kondycji. Jednak co góry, to góry. Cenna nauka.
Na dole znowu padało. Gwiżdżąc na pogodę zawinąłem siebie i plecak w wodoodporności i podreptałem do pobliskiego Centralnego Ośrodka Sportowego na obiecany posiłek regeneracyjny (obiad na stołówce). Ależ jadłem! Zresztą, co tam ja - wszyscy tak wcinali, że tylko się im uszy trzęsły. Jednak co góry, to góry…
Kiedy kilka godzin później ładowałem się do powrotnego pociągu, mięśnie już przestały boleć, ale głowa nadal biegła. Wciąż zastanawiałem się nad tym, w jaki sposób i kiedy straciłem te cenne minuty. Żałowałem, że nie znalazłem więcej czasu, by rozglądać się podczas podejścia i czułem narastającą we mnie złość i pewność: ja tu jeszcze wrócę; Kasprowy: mamy do pogadania! Niech no tylko PZU i Alpin Sport zrobią IX edycję tego biegu pod "górkę"..., zobaczysz!
Aha, jeżeli słów było Wam za mało, to tutaj jest komiks z moją przygodą na Kasprowym Wierchu.
Autor relacji, Jakub Abramczuk jest blogującym biegaczem, fascynuje się bieganiem naturalnym i zawodami ultra. Można go czytać na FB i 100hrmax.pl.