Kiedy debiutowałem na dystansie maratońskim p,odczas 34. Maratonu Warszawskiego, nie myślałem o tym, że kiedykolwiek będę chciał zdobyć Koronę Maratonów Polskich. Jeśli byłoby inaczej, pewnie nie wystartowałbym ubiegłą niedzielę. Stosuję zasadę, że nie biegam maratonów dwa razy w tym samym mieście. Wiadomo, że odstępstwa od reguły będą, ale muszą być ku temu poważne przesłanki. 36. PZU Maraton Warszawski był dla mnie czwartym maratonem potrzebnym do ukoronowania mnie na naszym krajowym podwórku. Cel, jaki sobie założyłem w Warszawie, to złamać 3:30. Niestety, do jego realizacji sporo zabrakło i po części wiem dlaczego, ale wszystko po kolei…
W niedzielę rano ze snu wybudziła mnie kukułka w telefonie. Stres osiągał krańcowy poziom. Przywdziałem "biegowy mundur" i pojechałem z żoną w kierunku stadionu. Nerwy nie odpuszczały, a im bliżej biało-czerwonej sportowej areny, robiło się gorącej. Udałem się do strefy startu, chciałem ruszyć jak najbliżej "zająca", ale było juz tak dużo zawodników, że nie było to możliwe. Pomyślałem, że nie ma co narzekać, po kilku kilometrach stawka się pewnie rozciągnie i będę mógł usiąść mu na plecach. Pożegnałem się z żoną, odsłuchaliśmy Niemena i jego "Sen o Warszawie" i ruszył 36. PZU Maraton Warszawski.
Przez cały 100-letni Most Poniatowskiego był spory tłok i nie mogliśmy od razu wejść w przelotową prędkość. Od samego początku miałem słuchawki w uszach z dość mocną rockową muzyką, nie miałem zamiaru nikogo słuchać, a tym bardziej rozmawiać. Byłem skupiony na tempie i spokojnym oddechu. Kiedy biegnie się na konkretny wynik, to za bardzo nie ma czasu na rozglądanie się.
Z kilometra na kilometr starałem się zgodnie z planem przesuwać jak najbliżej "zająca". Kiedy podążaliśmy w okolice Teatru Wielkiego, biegłem przy samym krawężniku z lewej strony. Byłem umówiony z moim tatą, że wyjdzie na chwilę z pracy i pokaże mi się na trasie. Tak, jak dwa lata temu, tak i w tym roku nie zwiódł i na ul. Moliera przybiliśmy sobie piątki.
Jeszcze kilka zakrętów przez Krakowskie Przedmieście, Miodową, Bonifraterską - wbiegamy na ulicę Konwiktorską, gdzie każdego roku startuję w Biegu Powstania Warszawskiego. Jest z górki, ale nie przyśpieszam bardziej niż cały peleton. Kiedyś pewnie bym urywał ile się da, ale nie teraz... nie na początku biegu. Mijamy kolejny punkt z wodą. Założyłem sobie również, że żadnego nie ominę i przynajmniej jeden kubek będę wypijał. Nareszcie pojawiamy się na Wisłostradzie, to będzie pierwsza dłuższa i mozolna prosta. Kiedy mijaliśmy z prawej strony Zamek Królewski, udało mi się zająć pozycję zaraz za plecami prowadzącego grupę. Jest dobrze, pomyślałem, teraz już tylko robić swoje... tzn. machać nogami, równo oddychać i nie myśleć o zmęczeniu. Tak mijały kolejne kilometry z muzyką w uszach i wzrokiem wlepionym w "zajęcze" buty. Starałem się utrzymywać tempo w granicach 4:50-4:55, co udawało mi się doskonale. Po 14 km z Czerniakowskiej skręciliśmy w Szwoleżerów i Myśliwiecką, żeby od Al. Armii Ludowej wbiec na Al. Tomasza Hopfera. Był to honorowy odcinek trasy. Tomasz Hopfer był twórcą Maratonu Warszawskiego (na początku Maratonu Pokoju). Dalej przez Chińską alejkę biegliśmy Łazienkami, dzięki czemu moje nogi trochę odpoczęły od walenia w asfalt.
Kiedy wybiegliśmy z parku, po ok. 1 km znaleźliśmy się znowu na Czerniakowskiej i tutaj zaczęła się druga długa prosta do Świątyni Opatrzności Bożej. Cały czas czułem się komfortowo, biegłem równym tempem, w nogach też nie odczuwałem zmęczenia. Koło świątyni był nawrót i agrafką biegliśmy w kierunku ulicy Arbuzowej. To jest ten odcinek, którym każdy straszył. 26 km trasy i lekki podbieg. Gorsze pokonuję treningowo u siebie, ale na wszelki wypadek trochę zwolniłem. 5:06 min/km pozwoliło, że mój zając mnie minął. Trudno, biegnę dalej i trzymam w miarę bezpieczny dystans. W międzyczasie przebiegł drugi zając z chorągwią 3:30. Już wiedziałem, że będzie bardzo trudno odrobić straty. Co prawda, zegarek pokazywał, że mam lekki zapas, ale przede mną jeszcze 14 najgorszych kilometrów.
Moim kolejnym punktem odniesienia na trasie był 33 km, a za nim grupa wsparcia. Marcin Krasoń vel. Krasus zorganizował punkt kibicowania. Jeszcze tylko podbiec pod wiadukt. Z trudem pokonałem krótką, ale dającą w kość górkę. Przeszła mnie myśl, że zbliża się kryzys. Zaczynałem odczuwać zmęczenie w udach i przyśpieszony oddech. Klasyczna ściana się nie pojawiła, ale zmęczenie podjadało mnie powoli, acz skutecznie. Tempo drastycznie spadło i zaczął się trucht. Już wiedziałem, że celu nie zrealizuję, ale warto powalczyć o nową życiówkę. Najlepiej poniżej 3:40. ;) Staram się truchtać dalej, czasem przyśpieszam, ale nie na długo. Już mi dystans tak szybko nie przelatuje pod nogami, niedobrze. Zażyłem ostatni żel zapijając go wodą i teraz zaczął się dla mnie prawdziwy maraton.
35 km trasy był dla mnie najgorszy, moje tempo wyniosło powyżej 6 min/km. Od tego momentu, żeby nie myśleć o bólu, analizowałem swoje przygotowania i błędy jakie podczas nich popełniałem. Za pl. Na Rozdrożu, przeżywałem kolejny kryzys. Dobiegła do mnie koleżanka i zaproponowała wspólne dotarcie na metę. Zawsze to raźniej. Obydwoje ze słuchawkami w uszach, praktycznie nie rozmawialiśmy, ale głowa wiedziała, że jest obok kompanka i razem pociągniemy do końca. Za pl. Trzech Krzyży Ewa powiedziała, że jak czuję się mocny, to mogę biec dalej. Na początku odmówiłem, ale jakoś nogi mnie jednak poniosły w stronę De Gaulle'a, gdzie był ostatni punkt z wodą i 40 km maratonu. Wziąłem wodę, napiłem się chciałem ruszyć dalej i nagle w łydkę zaczął podbierać mnie skurcz. No nie, nie w tym momencie. Podbiegłem do krawężnika, żeby ją rozciągnąć i Ewa mnie wyprzedziła. Kiedy się otrząsnąłem i byłem w stanie biec, koleżanka była jakieś 150 m ode mnie. Miałem punkt odniesienia, żeby gonić.
Z grymasem bólu pokonuję most i rzucam się w dół po ślimaku, a po tym prosta w stronę bramy stadionowej. Systematycznie zmniejszam dystans do Ewy, już jestem na terenie okołostadionowym i jest, zrównuję się z towarzyszką ostatnich kilometrów w tunelu. Przypominam, że po przekroczeniu mety robimy pompki. Wbiegamy na stadion. Wydaje mi się, że nieznacznie przyśpieszamy... przed samą linią mety zwalniam i puszczą Ewę przodem, zatrzymuję zegarek i robimy kilka pompek. :D Spoglądam na czas... JEST NOWY REKORD ŻYCIOWY 3:38:50!!!
Pobiegłem drugi raz w Warszawie i nie rozczarowałem się. Organizacja zawodów super, kibice genialni z wyróżnieniem punktów pod Mostem Poniatowskiego i alei KEN na Ursynowie. To są miejsca gdzie atmosfera biegu jest najbardziej odczuwalna. Zabezpieczenie trasy, punkty odżywcze i wolontariusze na mistrzowskim poziomie. Jestem pewien, że w przypadku Warszawy złamię swoją zasadę biegania raz w danym mieście... już to zrobiłem. ;)
Pełną relację Radka z biegu możecie przeczytać tutaj.