

Niespełna kilka tygodni temu postanowiliśmy rozpocząć tegoroczną edycję Euro Summits Adventure. Padło na Islandię - nie bez przyczyny. Maj jest ostatnim miesiącem, kiedy możliwe jest w miarę bezpieczne przejście na szczyt, który w miesiącach letnich jest poszatkowany niezliczoną ilością niebezpiecznych szczelin. Teoretycznie to wszystko wiedzieliśmy od dłuższego czasu, praktycznie - wyszło tak, że bilety do Islandii kupiliśmy niemal w ostatniej chwili, to był wyjazd z kategorii „rzutem na taśmę”. W dwa tygodnie zorganizowaliśmy sprzęt i logistykę. Zadbaliśmy o wszystko, łącznie z ubezpieczeniem, znaleźliśmy, wykupiliśmy, ale… zapomnieliśmy zapłacić.
Ten wyjazd różnił się od ostatnich, gdyż towarzyszyła nam 3 osobowa ekipa filmowa, która rejestrowała nasz każdy krok. Z jednej strony było to ciekawe doświadczenie, z drugiej zaś dość uciążliwa świadomość, że „oni wszystko nagrywają”. Zważywszy na fakt, że nie widzę, nie wiedziałem kiedy jestem filmowany, nie zobaczę też efektów, ale może to i dobrze…
Podróż z przygodami
Z Pyrzowic do Keflaviku wylecieliśmy z małymi przygodami. Udało nam się niepostrzeżenie przenieść przez kontrolę bezpieczeństwa scyzoryk - nieświadomie, ale jednak. Kara spotkała nas za to na pokładzie samolotu, mieliśmy opóźniony start o 1,5 godziny. Okazało się, że panowie z obsługi lotniska pomylili bagaże… i musieli opróżnić luk bagażowy, po czym ponownie go zapakować.
Na miejscu byliśmy o 21.30, gdzie czekały na nas wynajęte samochody. Nic w stylu terenówek – po prostu, małe samochody, przy wyborze których kierowaliśmy się ceną wynajęcia.
Zabunkrowaliśmy się 100 km dalej na pięknej polanie otoczonej karłowatymi krzakami. Spało nam się krótko i nie licząc całej masy skrzeczących ptaków, całkiem miło.
Kolejny szczyt
Pierwszego dnia uświadomiliśmy sobie, że zapomnieliśmy zapłacić za ubezpieczenie. Dramatto! Na szczęście w Polsce została nasz koleżanka Kasia, która zorganizowała nam płatność na odległość i z poczuciem bezpieczeństwa na ramieniu wyruszyliśmy po 43. szczyt Korony Europy.
Dzień poprzedzający wyjście na szczyt mógłbym nazwać dniem pod wyzwaniem wodospadów i kaskad. Zobaczyliśmy (tzn. ja raczej usłyszałem) 4 wodospady - było mokro, wietrznie i jak dla mnie stresująco. Obawiałem się, że góra nie pozwoli nam wejść. Tak naprawdę z całej 7-osobowej ekipy tylko ja i Michał zdawaliśmy sobie sprawę, jak trudno może być. Rok temu zabrakło nam niewiele. Góra dała w kość, a ilość szczelin nie pozostawiała złudzeń, co gorsze – wiedzieliśmy, że one nadal tam są! Tylko przysypane topniejącym z dnia na dzień śniegiem.
Wyruszyliśmy o godzinie 5 rano. Nie było łatwo, zjedzony poprzedniego dnia posiłek zdecydowanie ciążył. Poradziliśmy sobie też z tym. Do lodowca szliśmy jakieś dwie godziny, trasa była trudna, szczególnie dla mnie, wiodła przez piargi i nie wiedzieć czemu rozrzucone bez ładu kamienie – nie to co na Tarnicy – schodu. Islandczycy się nie postarali. Okazało się, że wszyscy umieją zapiąć raki i to był pierwszy zwiastun powodzenia wyprawy.
Ucieczka przed burzą
Trasa przez lodowiec i na szczyt była zgodnie z przewidywaniami ekstremalnie trudna. Na szczęście okazało się, że lodowiec jest przykryty grubą warstwą zmrożonego śniegu, więc nie napotkaliśmy na swojej drodze trudności w postaci otwartych szczelin. Nasz optymizm malał z każdą chwilą - ostro świecące Słońce rozpuszczało bezpieczną warstwę, po której stąpaliśmy. Na wysokości 1800 m n.p.m. spotkaliśmy 4-osobową ekipę z Nowej Zelandii z lokalnym przewodnikiem, która przekazała nam fantastyczną informację: zaraz czeka nas wędrówka w labiryncie szczelin.
O godzinie 14.40 czasu lokalnego zdobyliśmy szczyt, zrobiliśmy sobie minisesję zdjęciową i czym prędzej zaczęliśmy schodzić. Mieliśmy w planie piknik i „leżakowanie na szczycie” połączone z krioterapią – jakież więc było nasze rozczarowanie kiedy ujrzeliśmy potężne zwały czarnych (podobno czarnych) chmur zwiastujących załamanie pogody.
Sprintem zaczęliśmy zbiegać zgrabnie przeskakując szczeliny. Niczym górskie kozice – chciałoby się powiedzieć. Prawda jest taka, że przed każdą modliliśmy się z 10 minut bojąc się, że w końcu wpadniemy.
Po zejściu z kopuły szczytowej czekała na nas z rozpostartymi ramionami zaduma śnieżna, która zasypywała nasze poranne ślady. Wydeptana rano „autostrada” była sukcesywnie zasypywana. Pod wpływem słońca lodowiec zaczął płynąć, a my zapadać się po kolana. Chyba tylko ja i Michał zdawaliśmy sobie sprawę że każdy krok jest jak wygrana na loterii biorąc pod uwagę ilość szczelin z roku poprzedniego. Pamiętaliśmy jakie dziury są pod nami.
Odetchnęliśmy z ulgą po 12,5 godzinach, gdy zeszliśmy z lodowca.
Tak jak podejrzewaliśmy, to był ostatni moment na to żeby w miarę bezpiecznie zdobyć szczyt Islandii. Każdemu, kto planuje wypad na Hvannadalshnukur polecam zdecydowanie termin do max. połowy maja.